To już ostatni post wprowadzający do tematyki slow travel. Tym razem zahaczy on dość mocno o nasze osobiste doświadczenie z powolnym podróżowaniem.
Opowiemy Ci o tym, co może się zdarzyć, gdy podróżujesz do jakiegoś miejsca z przesiadkami, środkami transportu publicznego i nie masz żadnej presji czasowej.
Był piękny sierpniowy dzień. Udaliśmy się na krótki wyjazd, żeby naładować baterie i oderwać się od zatłoczonego Krakowa. Naszym celem był Kazimierz Dolny. Zresztą nie po po raz pierwszy.
Również nie po raz pierwszy wybraliśmy pociąg jako środek transportu. W podróży niekoniecznie wygody i szybkie przemieszczanie się samochodem są dla nas najważniejsze. Podróżując pociągiem możemy wreszcie czytać książki, przeglądać mapy itp, a nie skupiać się wyłącznie na bezpiecznej jeździe. Trwa to oczywiście odpowiednio dłużej, ale już sama podróż sprawia nam radość, nie tylko sam fakt dotarcia do celu.
Z uwagi na to, że pociąg nie docierał do Puław, skąd można dostać się busem do Kazimierza Dolnego, dojechaliśmy nim tylko do Radomia. W Radomiu musieliśmy odnaleźć właściwy przystanek autobusowy i złapać busa do Puław. Nic nie wskazywało na to, że za chwilę coś się zmieni w naszym życiu,
Niemal natychmiast nadjechał bus. „Wspaniale, mamy szczęście” – pomyśleliśmy. „Czy znajdą się dwa wolne miejsca?, zapytaliśmy – na co kierowca odpowiedział krótko „jedno siedzące, a pan musi stać”…. Tomasz liczy 1,87 m wzrostu i zwyczajnie się nie wyprostuje stojąc w busie, poza tym podróżujemy bezpiecznie. „To dziękujemy, zaczekamy na następną możliwość” odpowiedzieliśmy.
Podeszłam do wiaty przystankowej, by spojrzeć na rozkład jazdy i stawiając torbę na ławce zauważyłam, że coś się we mnie wgapia. Patrzył wprost w moje oczy wydając bezgłośne dźwięki. Stał za przeszkloną ścianą wiaty przystankowej położoną między dworcem autobusowym w Radomiu i ruchliwą dwupasmową ulicą Beliny-Prażmowskiego.
Zawołałam go. Podbiegł skacząc na trzech łapkach, położył się na boku, a kiedy go pogłaskałam wydał kojący dźwięk, jakie wydają zwierzaki z jego rodziny. Niestety nie można było tego samego powiedzieć o jego zapachu, zwyczajnie śmierdział….. Hm, co tu robić. On nie może tu zostać sam, pomyśleliśmy. Po pierwsze, jest tam ruchliwa ulica, po drugie wygląda jak siódme nieszczęście, jest chudy i zaniedbany i nie wiemy co się stało z jego łapką, używa tylko trzech pozostałych. Przecież nic nie upoluje w takim stanie, tam nawet nie ma żadnej kałuży…..
Nie było czasu na zastanawianie się. Szczęśliwie do następnego busa mieliśmy 35 minut, dużo i mało zarazem. Tomek podszedł do najbliższej budki z fast foodami zapytać, czy ktoś nie chce przygarnąć małego futrzaka. W schronisku dla zwierząt powiedzieli nam, że mogą po niego przyjechać za jakiś tam czas, ale taki mały, schorowany zwierzak ma małe szanse na przeżycie.
Decyzję podjęliśmy jednomyślnie. Tomek zorganizował kartonowe pudełko, zwierzaczek wylądował w środku, wcale się nie opierając. Sympatyczny kierowca busa stwierdził, że on też bardzo lubi koty i nie ma nic przeciwko takiemu pasażerowi, zatem ruszyliśmy w godzinną podróż do Puław. W czasie podróży sprawdziliśmy, jak dojść do kliniki weterynaryjnej.
Kotek chyba wyczuł, że jego los zaczyna się odmieniać, bo rozprostował się na całą szerokość pudełka i smacznie zasnął. Oczywistą rzeczą było dla nas to, że już go nie zostawimy. Martwiliśmy się tylko, czy kotek przeżyje, bo ta sytuacja to było typowe zabranie z ulicy kota w worku. Nie wiedzieliśmy, co mu się przydarzyło i jak poważne ma problemy.
Trzeba było mu wymyślić jakieś imię. Ponieważ kotek został znaleziony w Radomiu, był małym kotusiem, który przyniósł radość, zatem wybór był oczywisty, musiał nazywać się RADUŚ.
W Puławach zgłosiliśmy się do weterynarza. Młody pan weterynarz wykonał wszystkie potrzebne badania, zdiagnozował świerzb i pchły. Kotek miał również w dwóch miejscach złamaną tylną łapkę. Największym problemem była jednak koprostaza, ponieważ groziła rozerwaniem jelit – kotek nie jadł od jakiegoś czasu, ani nie pił i w efekcie nie wypróżniał się od dłuższego czasu.
Okazało się, że ratowanie kotka nie wpłynie na nasze zaplanowane miniwakacje. W klinice weterynaryjnej można było zostawić Radusia na dwie noce pod opieką lekarzy, a my tymczasem ruszyliśmy w ostatni etap naszej podróży.
Na drugi dzień otrzymaliśmy telefon z informacją, że kotek je, wypróżnia się i chce się bawić. Poczuliśmy ulgę.
Po dwóch dniach wracając do Krakowa, zatrzymaliśmy się w Puławach, aby odebrać Radusia. Kupiliśmy transporter, kuwetę i objuczeni bardziej niż zwykle ruszyliśmy przez Radom do Krakowa.
Raduś odwdzięcza nam się każdego dnia za to, że nie zostawiliśmy go samego i głodnego na ulicy. Jest młodym, dużym i zdrowym kocurkiem. Krakowscy weterynarze poskładali mu łapkę w bardzo profesjonalny sposób i ślad nie pozostał z jego zagadkowej i trudnej młodości.
W taki oto sposób powolne podróżowanie bez stresu, konieczności dotarcia gdzieś o konkretnej godzinie przyczyniło się do powiększenia naszej ekipy 🙂 Była to z całą pewnością wyjątkowa podróż.